Zapraszamy na finisaż wystawy Ingi Sobieskiej: „Zasłonili mi niebo… i co Pan na to, Panie Mondrian?” 27 maja, godz. 18:30 w Forcie Sokolnickiego. Wstęp wolny.
***
Prezentowany cykl prac to czternaście głównych obrazów i dwie dodatkowe figuracje. Malarska seria geometryczna, nazywana też miejskim pejzażem frontalnym, stanowi oś całości, a miała swój początek w czasie pierwszego lockdownu. Lockdownu, który wydarzył się na wiele lat przed pandemią COVID-19. Głęboko zaszczepiona we mnie funkcja metamatki, z której od dzieciństwa wynikały wszystkie moje działania, kazała mi jednej chwili zostawić wszystko, kiedy życie niespodziewanie uczyniło mnie matką po prostu.
Owa autotoksyczna tożsamość podporządkowała sobie wszystkie działania, wypełniła po brzegi naczynia ciała i rozumu, a budowanie nowego – wolnego od dysfunkcyjnej wszechtroski – odrębnego i szczęśliwego bytu (o imieniu Felicja) determinowało każdą moją czynność i myśl. To był etap pierwszy – czas ukrzesłowionej versus świetlistej karmiącej – gdy identyfikowałam się z kobietami przedstawionymi po obu stronach obrazów Wróblewskiego. Był to czas wzajemnie wykluczających się potrzeb, czas trudny i smutny, zarazem radosny i szczęśliwy, czas wielkiej dychotomii.
Etap drugi zaczął się, kiedy za moim oknem stanął budynek, który na dobre zasłonił mi niebo. Na osłodę – chyba – upstrzono go motywem z „Kompozycji” Pieta Mondriana.
Przytłaczająca forma widziana każdego dnia stała się motywem przewodnim całego cyklu. Imperatyw przetrwania spowodował, że to co obrzydliwe, ciągłe, nieusuwalne musiało stać się… piękne i pożyteczne, najpierw w mojej głowie a dużo, dużo później – na płótnie. Proces oswajania tego muru był jedyną drogą wyjścia z czterech zbliżających się do siebie ścian. Jeden z obrazów przedstawia taką właśnie drogę – zwężający się tunel (lub pudełko w pudełku) – choć ograniczony jeszcze ramami passe-partout, na samym dnie ukazuje światło zewnętrznego świata, które jest niczym innym jak tylko nadzieją na odnalezienie światła własnego, czy raczej nadzieją na ponowne z nim spotkanie… Powtarzałam za Rimbaud „czemu jednak żałować wiecznego słońca skoro zaczęliśmy odkrywać boskie światło daleko od ludzi, którzy umierają z porami roku” i nie chciałam pozwolić temu światłu umknąć – można je odnaleźć we wszystkich pracach cyklu.
Na początku postawiłam na formę monumentalną, składającą się z powtarzalnych, pozornie identycznych komponentów. Rzędy okien są bliskie – nie formalnie, lecz znaczeniowo – „Tłumom” Abakanowicz czy „Programowi” Opałki. Potem zdekonstruowałam ten gmach i starałam się przybliżyć do poszczególnych obiektów/okien, zmienić perspektywę jak Robakowski w „Bliżej-Dalej” i jeszcze głębiej, zajrzeć w nie, wejść w każdy z tych komponentów z osobna i nadać mu cechy wyjątkowości, by mógł być postrzegany jako odrębna jednostka.
U jednych jest to jawna i odważna chęć ciągłego przebywania w świetle reflektorów, u innych głęboko skrywana potrzeba bycia dostrzeżonym choćby przez domowników. W obu przypadkach chodzi o to samo smutne pragnienie bycia podmiotem czy to na wielkiej scenie, czy w skromności dużego pokoju, które ma wspólne podłoże – potrzebę miłości, której jednostka sama sobie nie potrafiła ofiarować…
Zahukana szaromyszewność, wtopiona w tłum czy ukryta za plecami silniejszego krzyczy równie głośno jak kabotyni z estrady, choć ten krzyk jest niesłyszalny, rozpiera jedynie wnętrze, jest bardzo szkodliwy… trujący jak tlenek węgla rozpylony w zamkniętej szkatułce ciała. Wyszłam na spotkanie temu niememu kinu i zapragnęłam dać aktorom szarego spektaklu głos widzialny: mocny, ale łagodny, wyraźny, ale nie krzykliwy… To także mój głos, bo choć daleko mi do „szarej myszki” – mam dużo odwagi i pewności kiedy staję po stronie słabszych – to jednak codzienne nieme kino i postępujący zabór tlenu znam nazbyt dobrze – w swojej obronie stanąć nie potrafię.
Dlatego też początkowo skromne, dwukolorowe płótna z czasem nabrały jaskrawości. Ba! w niektórych przypadkach zahaczają nawet o jarmarczność, trochę w nich cyrku, trochę karnawału… A geometria i czysty kolor to ich atut – nasuwają skojarzenie z afiszem! Dlatego też forma wszystkich prac jest gładka, nie ma żadnej struktury, żadnych chropowatości, jest płaska, ma prostą, jasną narrację – jest jak plakat, czasem widziany w 3D. I wtedy przyszedł czas na etap trzeci.
To był czas, który spotęgował wszystkie poprzedzające go stany, czas, kiedy świat zamknął na dobre swoich bohaterów w komórkach z wielkiej płyty, uwięził w identycznych pudełeczkach ze szwedzkiego sklepu. Aby ocaleć, musieli krzyczeć głośniej, upominać się o indywidualny charakter każdego z tych małych sześcianów, bić się o sens.
Tak powstały obrazy opowiadające o człowieku za zasłoną, oznaczone są numerami, ale gdybym chciała je nazwać mogłyby nosić spersonifikowane tytuły np. „Żagle pana Henryka”, „Szkatułka z pierścionkiem zaręczynowym panny Anieli”, „Nowa cerata w jadalnym Państwa Myślińskich”, „Nam June Paik’s fan”, „Admiratuer de Jacques Cousteau”…
Każdy z nich inny lecz każdy nadal oparty na geometrii i na tej samej palecie kolorystycznej. Są pozornie do siebie podobne, a jednak każdy jest unikalny, jak linie papilarne naszego gatunku.
Pod koniec cyklu paleta się zawęża, forma jest już mniej plakatowa. Jest tam jeden przełomowy obraz, na którym z plątaniny kwadratów i trójkątów wyłania się jakaś nieśmiała harmonia i już do końca serii pędzel podąża w kierunku cichej, łagodnej przystani granatów, zieleni i błękitów, które są kolorami umiłowanego przeze mnie żywiołu – wody.
Etap czwarty miał być sceną finałową, ale wolność w nim zawarta będzie początkiem zupełnie nowego cyklu prac… Pocztówki z chwilowego świata – Andaluzja